"Godzina zagubionych słów" - Natasza Socha

 

Śmierć jest egoistką. Nikogo nie przygotowuje, nie tłumaczy się z tego, co robi. Przychodzi, zabiera, odchodzi i nikt nie może złożyć reklamacji".

Natasza Socha znana jest z tego, że trafia w samo sendo. Czy i tym razem tak było?

Czy godzina wystarczy, by przebaczyć, pokochać, zrozumieć?
Historia, która pozwala odnaleźć nadzieję i dostrzec, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki!
Katarzyna, Marcin, Anna, Aleksy i Fabian, Borys – z pozoru nie łączy ich nic. Mijają się, kupując kwiaty w okolicznej kwiaciarni, zajadając kanapki w pobliskim barze i zamawiając espresso w kameralnej kawiarni. Mimo że każdy z nich ma swoją historię, troski i głęboko skrywane tajemnice, połączył ich magiczny dzień, w którym dostali od losu wyjątkową szansę. Czy odważą się z niej skorzystać?
Niekiedy jedna rozmowa potrafi zmienić wszystko, a przedświąteczny wieczór, to najlepszy czas, by ją odbyć.
„Kocham cię”, „przepraszam”, „tęskniłem za tobą”, „jesteś dla mnie ważna” – te słowa miały nigdy nie zostać wypowiedziane. Jednak jest taki okres w roku, kiedy nawet najbardziej niemożliwe rzeczy stają się realne. Wystarczy w nie uwierzyć!

"Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" - to pierwsze słowa, jakie pojawiły się w mojej głowie po przeczytaniu książki, a raczej w trakcie lektury "Godzina zagubionych słów". Wchodząc jednak głębiej w te słowa, powinnam powiedzieć: śpieszmy się z nimi rozmawiać, słuchać, doceniać, a może przede wszystkim dostrzegać ich obecność. Bo kiedyś, kiedy ich już nie będzie, będzie na to za późno. Natasza Socha punktuje przywary, niedociągnięcia w relacjach, zaszłości i emocjonalne naleciałości, które wychodzą na światło dzienne, kiedy dla niektórych to światło już zgaśnie... Brzmi brutalnie? Nie, nie jest takie, jest po prostu bardzo trafne i różnorodne. Socha nie pokusiła się o zero-jedynkową analizę wszystkich tragedii życiowych, rodzinnych potknięć, ale pozwoliła sobie na snucie opowieści, których finał znajduje się na zaśnieżonej, lekko odrapanej ławeczce. "Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko" - i w tej książce postrzegam autorkę jako takiego mędrca, bo trafnych sentencji, które mogą na stałe wejść do naszego codziennego słownika, nie brakuje. I dobrze, bo tę książkę się czuje, a nie tylko czyta. To nie jest kolejna powieść świąteczna. Ba! Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że wcale nią nie jest. To taka uniwersalna historia o stracie, odchodzeniu, samotności i... śmierci. Czy to dobrze? W przypadku tego konkretnego tytułu i tak, i nie. Dla wielbicieli ciepłych historii, pachnących pierniczkami, cynamonem i błyszczących choinką będzie ona zapewne rozczarowaniem. Jednak dla tych, którzy nie patrzą na nią przez pryzmat zimowej okładki złoconej gwiazdkami, będzie refleksyjną opowieścią, którą każdy odbierze na swój sposób. Bo to zależy. Zależy, w jakim miejscu i sytuacji się znajduje. Mnie poruszyła, bo niedawno kogoś straciłam, jak wielu z nas w ostatnim roku. A ktoś inny być może zastanowi się dwa razy, zanim oburknie partnera, obrazi się na mamę, bo znowu się wtrąca. Być może... A może wcale nie. Polecam się przekonać na własnej skórze. 

Podsumowując:

Tyle osób odeszło z naszego życia. W wielu przypadkach nie dane nam było się pożegnać. Dlatego chętnie skorzystalibyśmy z takiej godzinnej rozmowy, nawet w mroźny dzień, nawet ryzykując przemarznięcie, aby oczyścić atmosferę. Ponieważ taka opcja znalazła swoje zastosowanie jedynie w wyobraźni autorki, niektórym pozostaje tylko wewnętrzna rozmowa, swoistego rodzaju rozgrzeszenie i szukanie katharsis na własną rękę. A jeśli wciąż jest druga, droga nam osoba obok, po prostu - bądźmy z nią. "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą"... 

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Literackie.
https://www.facebook.com/wydawnictwoliterackie/

 


Komentarze

instagram

Copyright © NIEnaczytana