"Nosiłam to miasto w sobie od najmłodszych lat" - wywiad z Moniką Kowalską
Dziś premiera Twojej pierwszej książki. Jak się czuje świeżo upieczona debiutantka?
Och, jest we mnie tyle emocji, że nie wiem, która wysuwa się na pierwszy plan… Chyba jednak radość z tego, że „Lwowska Kołysanka” wreszcie trafia do księgarń, bo pandemia opóźniła jej wydanie aż o rok. Ale czuję też niepewność, jak to kompletna debiutantka. I wciąż sobie powtarzam: „będzie dobrze, będzie dobrze”…
Pamiętam, kiedy zaczęłam czytać „Lwowską kołysankę”, już pierwsze słowa ze wstępu mnie urzekły. Napisałaś w nim, że ta powieść to ożywienie wspomnień babci, która snuła swoją „bajkę o Lwowie, mieście jej młodości”. Czy to właśnie ona zaszczepiła w Tobie miłość do miasta Lwa?
Tak, babcia i jej dwie młodsze siostry. Lwów stale był obecny w opowieściach rodzinnych snutych przy gorącej herbacie, którą zawsze podawano u babci. Gdy byłam dzieckiem słuchałam, w co dzieci bawiły się na Zniesieniu, w co grały, co śpiewały, jak miały na imię ich koleżanki, gdzie biegały na zakupy, do którego magla oddawały pościel… Gdy poszłam do szkoły, opowiadano mi, jak wyglądała szkoła we Lwowie; każde święta odbywały się „tak jak u nas we Lwowie”, albo prawie tak jak we Lwowie. Kiedy już byłam starsza, dowiedziałam się o wojennych losach moich bliskich, o głodzie, strachu, tułaczce w pierwszych dniach września 1939 roku. To była ta straszna bajka, koszmarna… Nosiłam więc to miasto w sobie od najmłodszych lat. I byłam go niesamowicie ciekawa. Podobnie jak wielu mieszkańców Wrocławia, miałam wrażenie, że trochę jestem ze Lwowa. Bardzo wierzyłam w tę babciną „bajkę o Lwowie”.
Napisałaś, że losy bohaterów powieści odzwierciedlają losy Twoich bliskich. Czy można zatem powiedzieć o niej, że jest to historia poniekąd oparta na faktach?
Jak najbardziej, choć na potrzeby fabuły wiele rzeczy dodałam czy wymyśliłam. Ale moja prababcia rzeczywiście pochodziła z Jazłowca, a pradziadek z Obroszyna i spotkali się dopiero we Lwowie. Zamieszkali na Nowym Zniesieniu, urodziły im się trzy córki, pradziadek pracował na kolei, zresztą potem we Wrocławiu również był kolejarzem. Córki Pawła i Julii w chwili wybuchu wojny naprawdę były trochę młodsze, w książce „przyspieszyłam” ich dorastanie na potrzeby fabuły. Natomiast kiedy opisywałam czasy wojenne, mogłam czerpać ze źródła w postaci zapisków najmłodszej cioci. Okazało się, że spisała historię ucieczki z miasta i losy rodziny aż do wyzwolenia. To wstrząsająca lektura.
A czy Ty sama byłaś kiedyś we Lwowie?
Byłam, i wierz mi lub nie, ale od razu poczułam się tam jak w domu. Może również za sprawą przyjaciela, który zna Lwów jak własną kieszeń i zechciał zabrać do niego mnie i moją rodzinę. To specyficzne miasto, spokojne i gościnne. Powiedziałabym, że mnie przytuliło… Takie miałam wrażenie. Lwów leży wśród zielonych wzgórz, jest w nim sporo parków, to takie miasto ogród. Wspaniałe zabytki, świątynie, knajpy. Ja oczywiście poza zwiedzaniem historycznego centrum, tropiłam ślady bliskich. Spacerowałam ulicami, których nazwy znałam z opowieści babci i cioć: Gródecką, Żółkiewską, Nowozniesieńską… Tamtą siostry szły do szkoły, tędy do pracy podczas okupacji niemieckiej, tamtędy do kościoła. Widziałam dom na Krańcowej – wciąż stoi – i ogród, w którym Julia i Ada zbierały warzywa podczas lipcowych walk; kamienicę, w której mieścił się sklep Barabasza, chodziłam po Górce Baczełesa, przechodziłam przez sztrekę. Babcia na pewno ucieszyłaby się, gdyby wiedziała, że kościół na Nowym Zniesieniu wreszcie stoi i zbudowano go według przedwojennego projektu. To właśnie zwiedzanie północno-wschodniej, biednej i raczej nieciekawej dla przeciętnego turysty część Lwowa wywołało u mnie najwięcej emocji. Miałam ze sobą zapiski cioci, które służyły mi za przewodnik, zatrzymywałam się w miejscach wymienianych w pamiętniku, wzruszałam się do łez. Odbyłam po Zniesieniu prawdziwą sentymentalną pielgrzymkę. Poczułam wtedy, że jestem stamtąd.
Twoja książka to opowieść o Lwowie i jego sprzecznościach. Udało Ci się w bardzo obrazowy sposób przedstawić losy przedwojennego miasta i jego mieszkańców oraz codzienność po wybuchu wojny. Co więcej, w czasie lektury czytelnik ma wrażenie, że widzi go oczami wyobraźni. Zadbałaś o każdy, nawet najmniejszy szczegół. Jak zatem wyglądało zbieranie materiałów do powieści?
Zawsze fascynowała mnie lwowska wielokulturowość, już jako dziecko dziwiłam się, że mieszkańcy jednego miasta mówili w różnych językach, wyznawali różne religie, że na Zniesieniu działki uprawiali Bułgarzy. Jak już wspomniałam, miałam zapiski cioci, a w głowie i w sercu opowieści babci. Ciocia pamiętała i utrwaliła w pamiętniku różne szczegóły: ile kosztował chleb, ile gramów cukru przypadało na osobę, gdy do miasta przyszli Sowieci, kiedy można było do jedzenia dostać tylko suszone dorsze, a kiedy nic… W jakich filiżankach pili herbatę, jak wyglądała sukienka, którą średnia ciocia uszyła w rękach dla malutkiej Żydówki ukrywającej się w sąsiedztwie, jak wyglądała lala, którą dostała od taty… Wiele z tych historyjek nie weszło do książki z braku miejsca. Przeglądałam także dokładnie dokumenty rodzinne przywiezione ze Lwowa: świadectwa szkolne, karty opisujące „stan osobowy rodziny” z pieczątkami parafii na Zniesieniu, akty ślubów, urodzin, kartę repatriacyjną… Miałam mapy miasta z różnych okresów, zdjęcia, przewodniki, także czasopisma. Wszystko starałam się też sprawdzać w rozlicznych źródłach historycznych, których nie brakuje. No i przecież miałam opowieści. Lwów z „Kołysanki” jest utkany z różnych nitek snutych przez babcię historii, ułożony z kawałków szczegółów wypatrzonych na fotografiach rodzinnych, także tych, które oglądałam jako dziecko, a które gdzieś się zagubiły. Jest jak potrawa złożona z wielu kresowych smaków, które czułam na języku, podjadając jako dziecko w kuchni u babci i cioć.
Czytając, niechętnie odrywałam się od lektury. A czy Ty równie dobrze czułaś się, wyruszając w pisarską podróż do świata Twoich bohaterów?
Ja przepadałam w tamtym Lwowie! Przepadałam na całe noce, bo to głównie o tej porze doby pisałam. W dzień męczyłam się w „lwowskiej gorączce”, nie mogłam się doczekać, kiedy znowu siądę do komputera. Muszę się przyznać, że kiedy książka powstawała, miałam lekką obsesję tego miasta. Może przyczyna tego była taka, że Lwów zawsze kojarzył mi się z babcią i ciociami. Może pisząc, czułam się bliżej moich krewnych, których już nie ma.
Mówi się, że „tam dom twój, gdzie serce twoje”. I te słowa zdają się idealnie odzwierciedlać uczucia niektórych bohaterów, celowo nie zdradzam, o kogo chodzi. A jaka jest definicja domu według Moniki Kowalskiej?
Dom jest tam, gdzie bliscy. To przede wszystkim rodzina. Kuchnia pachnąca chlebem. Stół, przy którym się gada, kłóci, śmieje i płacze. I pies pod stołem, i kot na kolanach.
Gdybyś miała podać jeden argument, dla którego warto sięgnąć po Twoją książkę, to jak zachęciłabyś potencjalnych czytelników?
Może czytając, usłyszą gdzieś w głębi siebie opowieści, które krążyły w ich rodzinie. Może je sobie przypomną i opowiedzą swoim dzieciom. A może nawet zapiszą. Warto wiedzieć, skąd się wzięliśmy, bo to określa, dokąd idziemy.
„Lwowska kołysanka” i co dalej? Kiedy możemy się spodziewać kolejnej części cyklu?
Pracuję właśnie nad kolejnym tomem opisującym losy Szubów na Dolnym Śląsku. Dokładnie jeszcze nie umiem określić, kiedy książka trafi do rąk czytelników. Ale dam znać, jeśli tylko będę wiedziała.
Dziękuję za rozmowę!
Recenzja "Lwowskiej kołysanki"
Książkę można zamówić tutaj: KLIK
Wpis we współpracy z Wydawnictwem Książnica.
Komentarze
Prześlij komentarz