"Pan i Pani Fleishman" - Taffy Brodesser-Akner

Małżeństwo jest jak plansza w tej starej grze Othello. (...) - Dopóki ktoś w odpowiednich miejscach nie położy odpowiedniej liczby czarnych pionków, przeważają białe. Na początku białych jest pełno. (...) Gdy jednak dojdzie do tego, że czarne zyskają przewagę - czy to będzie romans, czy nadużycia finansowe, nuda, kryzys wieku średniego czy cokolwiek, co doprowadzi do rozpadu - plansza stanie się czarna".
Czasem powieści nas wołają. Ta do mnie przemówiła. Czy byłam w stanie jej wysłuchać?

Doktor Toby Fleishman wreszcie wyzwolił się z koszmaru małżeństwa. Po latach upokorzeń i emocjonalnej poniewierki jego popularność wśród kobiet, wspomagana przez aplikacje randkowe, wyraźnie rośnie. Niestety, nowe życie Toby’ego zamiera, zanim na dobre się zaczęło. Wszystko z powodu nagłego zniknięcia byłej żony. Fleishman próbuje jej szukać, dzieląc czas między pracę w szpitalu, opiekę nad dziećmi i erotyczne przygody. Jeśli jednak chce zrozumieć zachowanie Rachel, musi przyjąć do wiadomości, że jego wyobrażenie na temat ich związku od początku odbiegało od rzeczywistości.
Przyznaję, że miałam nie lada problem z oceną tej powieści. Miotałam się niczym ryba wyciągnięta z wody, bo w zasadzie trudno było mi jednocześnie stwierdzić, czy mi się podobała czy też nie. Ale może od początku.
Kiedy zaczęłam czytać "Pan i Pani Fleishman" miałam wrażenie, że nie przebrnę przez tę powieść. Drażniło mnie w zasadzie wszystko: od stylu i języka, po formę przekazu, a na dużej ilości opisów skończywszy. Niektóre dialogi, których było jak na lekarstwo, co też nie ułatwiało przyswojenia treści, były tak absurdalne i... niesmaczne, że jak na powieść obyczajową trochę mi to zgrzytało. I gdyby była to książka, po którą sięgnęłam ot tak sobie, a nie do recenzji, to zapewne po kilkudziesięciu stronach wylądowałaby na półce. Jednak moje poczucie obowiązku i fakt, że nie lubię nie kończyć czegoś i wydawać opinii bez pełnego obrazu zwyciężyło i ostatecznie uratowało moją ocenę przez negatywem.
Książka Brodesser-Akner to lektura dla uważnego czytelnika, który jest w stanie odrzucić początkową niechęć, idąc moim śladem, i wejść głębiej oraz zobaczyć więcej niż dosłowność w wielu przypadkach charakterystyczną dla tego gatunku. Autorka nakreśliła bowiem bardzo smutny, ale jakże trafny obraz rozpadu małżeństwa i podziału MY na Ja i Ja. Powieść przypomina trochę walkę między jednym JA - panem Fleishmanem, a drugim JA - panią Fleishman, która przez większość książki jest zepchnięta na margines, a do tego postawiona w niezbyt korzystnym świetle. Całość, odnoszę wrażenie, uratowało to, że autorka pod koniec zdecydowała się, zapewne celowo, dać szansę wyjść żonie z cienia i przedstawienia swojej wersji zdarzeń. Autorka pochyliła się w swej powieści nad instytucją małżeństwa, serwując czytelnikowi niezwykle drobiazgową wiwisekcję.
Podsumowując:

Po lekturze "Pan i Pani Fleishman"  stwierdzam, że czasem warto dać szansę niektórym książkom. Choć ta nie trafi na moją listę ulubionych powieści, to z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że to całkiem udany debiut poruszający trudny temat "gnijącego" związku. Mówię gnijącego, bo mam wrażenie, że w pewnym momencie obie strony porzuciły "MY" gdzieś w kącie i skupiły się na swoim własnym "JA", skazując małżeństwo na powolne psucie. Autorka uświadamia, że w trakcie związku możemy doświadczyć wielu symptomów jego potencjalnego rozpadu i to od nas zależy czy do takowego rozpadu dojdzie. Ciekawa choć podana, w moim odczuciu, w odrobinę ciężkiej formie, historia o zagubieniu i samotności we dwoje, która może być udziałem każdego z nas.

Ze egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Dolnośląskie.


Komentarze

instagram

Copyright © NIEnaczytana