"Chciałam napisać historię wyalienowanej dziewczynki, która bardzo chce być zwyczajnym dzieckiem, ale nie może" - wywiad z Karoliną Głogowską
Od premiery Pani poprzedniej książki minął ponad rok. Czy uważa Pani, że istnieje idealna częstotliwość, z jaką autor powinien wydawać kolejne książki?
To zależy, dla kogo ta częstotliwość ma być idealna. Dla wydawcy i czytelników najlepiej byłoby pewnie co pół roku, ale dla autora, który dodatkowo zajmuje się jeszcze innymi sprawami, ma rodzinę i jakieś życie, to bardzo trudne do zrealizowania. Gdybym zajmowała się tylko pisaniem, to idealnie dla mnie byłoby mieć rok na napisanie książki. Może kiedyś osiągnę ten stan, na razie mam na głowie za dużo rzeczy i deadline’ów.
Wcześniej pisała Pani w duecie. To druga powieść napisana w pojedynkę. Jak z perspektywy czasu ocenia Pani pisanie na „własny rachunek”?
Na pewno jest to wygodniejsze, zwłaszcza dla takiej Zosi-Samosi jak ja, która lubi wszystko zrobić po swojemu. Pisanie z Kasią Troszczyńską (wydałyśmy razem „Inną kobietę”, „Dwanaście życzeń” i „Zanim cię zapomnę”) było kopniakiem do działania, zawsze powtarzam, że gdyby nie ona, to zaczęłabym pisać książki dopiero na emeryturze, choć marzyłam o tym od dziecka. Od początku wiedziałyśmy też, że docelowo będziemy pisać na własny rachunek i to jest zdecydowanie ta droga, którą chcemy obie iść. Nadal mocno się wspieramy, jesteśmy swoimi pierwszymi czytelniczkami, ale mamy własne pomysły i realizujemy je. Zarówno „Mój ukochany wróg”, jak i „Sprawa Sary” to dla mnie bardzo osobiste książki, wiedziałam, że kiedyś podzielę się tymi historiami z czytelnikami, ale było oczywiste, że muszą być od początku do końca moje.
W moim odczuciu „Sprawa Sary” to powieść balansująca na granicy dwóch gatunków: thrillera oraz kryminału. Czy taki był Pani początkowy zamysł, aby uczynić fabułę najnowszej książki mieszanką gatunkową?
Nie lubię tych wszystkich szufladek: kryminał, obyczaj, thriller, ale jednocześnie akceptuję prawa rynku i wiem, że tak jest wygodniej wydawcom, dystrybutorom i czytelnikom. Nie zamierzam się z tym kopać. Zamysł gatunkowy był taki, że „Sprawa Sary” będzie powieścią mroczną i z mocno zarysowanym wątkiem psychologicznym, bo takie postacie interesują mnie najbardziej. Prawdziwe, skomplikowane, uwarunkowane przez przeszłość, wiarygodne. Jeśli już mam operować popularnymi terminami, to bliżej mi do thrillera niż kryminału, bo główny bohater nie jest ani detektywem, ani profilerem, ani prokuratorem, prowadzi śledztwo dziennikarskie i to na własną rękę. Sama byłam dziennikarką, więc zastanawiałam się, w jaki sposób ja dociekałabym prawdy na jego miejscu, nie mając takich narzędzi jak prokuratura. Poza tym nie samo śledztwo jest tu najważniejsze, a całe podłoże psychologiczne, które doprowadziło do zaginięcia Sary.
To zależy, dla kogo ta częstotliwość ma być idealna. Dla wydawcy i czytelników najlepiej byłoby pewnie co pół roku, ale dla autora, który dodatkowo zajmuje się jeszcze innymi sprawami, ma rodzinę i jakieś życie, to bardzo trudne do zrealizowania. Gdybym zajmowała się tylko pisaniem, to idealnie dla mnie byłoby mieć rok na napisanie książki. Może kiedyś osiągnę ten stan, na razie mam na głowie za dużo rzeczy i deadline’ów.
Wcześniej pisała Pani w duecie. To druga powieść napisana w pojedynkę. Jak z perspektywy czasu ocenia Pani pisanie na „własny rachunek”?
Na pewno jest to wygodniejsze, zwłaszcza dla takiej Zosi-Samosi jak ja, która lubi wszystko zrobić po swojemu. Pisanie z Kasią Troszczyńską (wydałyśmy razem „Inną kobietę”, „Dwanaście życzeń” i „Zanim cię zapomnę”) było kopniakiem do działania, zawsze powtarzam, że gdyby nie ona, to zaczęłabym pisać książki dopiero na emeryturze, choć marzyłam o tym od dziecka. Od początku wiedziałyśmy też, że docelowo będziemy pisać na własny rachunek i to jest zdecydowanie ta droga, którą chcemy obie iść. Nadal mocno się wspieramy, jesteśmy swoimi pierwszymi czytelniczkami, ale mamy własne pomysły i realizujemy je. Zarówno „Mój ukochany wróg”, jak i „Sprawa Sary” to dla mnie bardzo osobiste książki, wiedziałam, że kiedyś podzielę się tymi historiami z czytelnikami, ale było oczywiste, że muszą być od początku do końca moje.
W moim odczuciu „Sprawa Sary” to powieść balansująca na granicy dwóch gatunków: thrillera oraz kryminału. Czy taki był Pani początkowy zamysł, aby uczynić fabułę najnowszej książki mieszanką gatunkową?
Nie lubię tych wszystkich szufladek: kryminał, obyczaj, thriller, ale jednocześnie akceptuję prawa rynku i wiem, że tak jest wygodniej wydawcom, dystrybutorom i czytelnikom. Nie zamierzam się z tym kopać. Zamysł gatunkowy był taki, że „Sprawa Sary” będzie powieścią mroczną i z mocno zarysowanym wątkiem psychologicznym, bo takie postacie interesują mnie najbardziej. Prawdziwe, skomplikowane, uwarunkowane przez przeszłość, wiarygodne. Jeśli już mam operować popularnymi terminami, to bliżej mi do thrillera niż kryminału, bo główny bohater nie jest ani detektywem, ani profilerem, ani prokuratorem, prowadzi śledztwo dziennikarskie i to na własną rękę. Sama byłam dziennikarką, więc zastanawiałam się, w jaki sposób ja dociekałabym prawdy na jego miejscu, nie mając takich narzędzi jak prokuratura. Poza tym nie samo śledztwo jest tu najważniejsze, a całe podłoże psychologiczne, które doprowadziło do zaginięcia Sary.
W jednym z wywiadów powiedziała Pani kiedyś, że ma w głowie kilka historii, które chciałaby opowiedzieć. Czy „Sprawa Sary” jest jedną z nich, czy może powstała ona pod wpływem impulsu?
Już kiedy pisałam „Mojego ukochanego wroga”, czyli dwa lata temu, wiedziałam, że napiszę „Sprawę Sary”, choć nie miała jeszcze wtedy tytułu. Chciałam napisać historię wyalienowanej dziewczynki, która bardzo chce być zwyczajnym dzieckiem, ale nie może. I chciałam, żeby tę historię opowiedział zakochany w dziewczynie chłopak, który równie mocno chce jej jakoś pomóc, ale to okazuje się ponad jego siły.
To, co przede wszystkim przykuło moją uwagę to doskonale oddany klimat lat 90-tych oraz obraz małej społeczności, która wydaje się żywcem wyjęta z rzeczywistości. Czy Brzeziniec, w którym toczy się akcja, ma, poza nazwą, swój pierwowzór?
Pierwowzorem Brzezińca jest Orkusz, maleńka miejscowość w województwie pomorskim, niedaleko Kwidzyna, w którym zresztą się urodziłam. Nigdy tam nie mieszkałam, ale spędzałam każde wakacje i to był najlepszy czas, jaki mogłam sobie wtedy wyobrazić. Całkowita beztroska, całodniowe wyprawy do lasu, pływanie jeziorze, dojenie krów, zbieranie jajek od kur, łowienie ryb i raków, wspinanie się na drzewa. Było cudownie, ale bywało również niebezpiecznie. Tak jak Witek miałam swoją bandę i razem wpadliśmy chyba na wszystkie głupie pomysły, na jakie mogły wpaść dzieci w naszym wieku. Wiele razy zastanawiałam się, jakim cudem żadne z nas nie doznało poważniejszego uszczerbku na zdrowiu, nikt sobie niczego nie złamał, nie zaginął, nie utopił się. Tak powstał pomysł na „Sprawę Sary”.
Główny wątek opiera się na poszukiwaniach tytułowej Sary. Zarówno policyjnym śledztwie w 1993 roku, jak i współczesnych, prowadzonych przez jednego z głównych bohaterów. Czy niewyjaśnione sprawy osób zaginionych w jakiś sposób Panią fascynują, czy wykorzystanie tego motywu w książce było czystym przypadkiem?
Tak jak wspomniałam, często myślałam o tym, co by się stało, gdyby któreś z nas nie wróciło z jakiejś dziecięcej eskapady, bo naprawdę igraliśmy z ogniem. Sprawy zaginięć dzieci z lat 90. są tajemnicze, bo zazwyczaj znamy niewiele szczegółów na ich temat. Dziecko bawiło się na podwórku i nagle zniknęło. Ktoś widział niedaleko samochód na zagranicznych rejestracjach. Znaleziono jakiś but. I tyle. Brak nowoczesnych narzędzi i metod prowadzenia śledztw, brak sprzętu, choćby sonarów, powodował, że takie sprawy szybko umarzano. Albo w ogóle nie wszczynano śledztwa, jak właśnie w przypadku Sary. Przez ten brak dowodów powstawało mnóstwo domysłów i teorii spiskowych: że całość została ukartowana przez rodzinę, że dziecko porwano na narządy albo że żyje i ukrywa się za granicą pod innym nazwiskiem. Te domysły fascynowały mnie najbardziej, dlatego celowo gram nimi w książce.
„Sprawa Sary” to nie tylko świetnie poprowadzona fabuła kryminalna, ale także sceny, które na myśl przywodzą młodzieńcze lata, wakacje spędzane u dziadków, pierwsze dziecięce przyjaźnie czy fascynacje. Czy ma Pani jakieś wyjątkowe, dziecięce wspomnienie z wakacji?
Dużo moich wakacyjnych wspomnień zawarłam w „Sprawie Sary”. Spędzałam lato w opisanej leśniczówce i to była prawdziwa sielanka, najlepsze warunki dla dziecka i chyba wszystkie wspomnienia stamtąd są dla mnie wyjątkowe. Zakradaliśmy się na dyskoteki w ośrodku wczasowym, łowiliśmy raki w jeziorze, chodziliśmy na naszą „wyspę”, szukaliśmy w lesie chatki Baby Jagi albo kwiatu paproci. Codziennie coś się działo. Kiedyś wpadliśmy na genialny pomysł sprawdzenia, jak długi jest łańcuch, na którym pasie się byk sąsiada. Byka trzeba było oczywiście najpierw sprowokować do gonitwy, co nie okazało się szczególnie trudne. Skończyło się tym, że trzeba było uciekać na drzewo, a potem czekać aż zauważy nas ktoś dorosły. Sąsiad w ogóle był dla nas bardzo wyrozumiały, bo innym razem „pożyczyliśmy” jego traktor, próbowaliśmy też uczyć się jeździć konno na jego kobyłce.
Co było najtrudniejsze i najbardziej czasochłonne w pracy nad tą powieścią?
Najtrudniejsze było oddanie tej wakacyjnej idylli, który w mojej głowie jest dość wyraźny ze względu na wspomnienia. Zastanawiałam się, czy potrafię to zrobić w taki sposób, że czytelnik zobaczy te miejsca, które ja widziałam, poczuje ten klimat. Do tej pory wiem, że nie przelałam na papier wszystkiego, że to zaledwie wycinek. Poza tym zawsze trudne, ale równie fascynujące jest uwiarygodnienie psychologiczne postaci, nakreślenie subtelnych relacji i napięć między nimi. W „Sprawie Sary” mierzyłam się też po raz pierwszy z prawdziwą intrygą kryminalną. Ustawienie wątków tak, żeby każdy trybik wskoczył na swoje miejsce w odpowiednim momencie, było największym wyzwaniem.
„Sprawa Sary” i co dalej? Jak kształtują się Pani najbliższe plany wydawnicze?
Na pewno pozostanę w klimacie na pograniczu thrillera i kryminału. Wciąż fascynuje mnie mrok i zło, które kryje się w ludziach, nietypowe zaburzenia psychiczne i skomplikowane, toksyczne osobowości. W kolejnej powieści będę próbowała odpowiedzieć na pytanie, czy każdego z nas od popełnienia zbrodni dzieli tylko jeden epizod psychotyczny.
Dziękuję za rozmowę.
Recenzja książki "Sprawa Sary"
Książkę można zamówić tutaj: KLIK
Wpis powstał we współpracy z Wydawnictwem W.A.B.
* Foto autorki: Kasia Gortat, źródło: fanpage Karoliny Głogowskiej
Komentarze
Prześlij komentarz