
Robimy ze swojego życia to, co chcemy z niego robić, nie zdając sobie sprawy z tego, że posiadamy je w nieskończoność. Aż do śmierci.
Nikt nie umiera dwa razy… A jednak...
Rok 2010. Agnes nie potrafi pogodzić się z porzuceniem przez męża, który odszedł do młodszej kobiety – tej samej, którą jako reżyserka sama wybrała na jego partnerkę w filmie. Kiedy zmaga się z zawirowaniami we własnym życiu, otrzymuje telefon z żandarmerii w burgundzkim miasteczku Gueugnon z informacją o śmierci jej ciotki, Colette Septembre. Problem w tym, że Colette zmarła już trzy lata wcześniej.
Agnes postanawia udać się do Burgundii i spróbować sama odkryć, kto tak naprawdę został wówczas pochowany na cmentarzu w Gueugnon. Wkrótce odkrywa, że nie znała swojej ciotki tak dobrze, jak sądziła i jak niewiele wiedziała o kobiecie, u której w dzieciństwie i młodości spędzała wakacje.
W prywatnym śledztwie pomagają jej dawni przyjaciele i detektyw z wydziału dochodzeniowego policji, osoby z tak ciekawą historią, że każde z nich mogłoby być bohaterem oddzielnej powieści. Razem odkrywają wiele zaskakujących rzeczy na temat ciotki, na przykład to, że była fanką lokalnej drużyny piłkarskiej, która w 2000 roku nieoczekiwanie dostała się do finału Pucharu Ligi Francuskiej i wygrała ze słynnym Paris Saint-Germain.
Rozwikłanie zagadki i dopasowanie do siebie fragmentów układanki, obejmującej losy wielu ludzi – w tym również Agnes – wiąże się z tajemniczym zniknięciem jej ciotki na kilka dni po tym legendarnym meczu. A wskazówek, gdzie szukać prawdy, udzieli sama Colette Septembre.

Czasami trafiają w nasze ręce książki, które są jedyne w swoim rodzaju. Które pod każdym względem są inne, żadna przeczytana wcześniej nie ma w sobie czegoś, co mogłoby określić je mianem podobnych. Nie mówię tu o fabule, ale chociażby o wykorzystanym wątku. Książki, które rozgaszczają się w nas niepostrzeżenie, które w nas żyją, choć tak naprawdę nie spodziewamy się, że mogą się w nas aż tak zakorzenić. Tak niepozorne, tak subtelne, niemal muskające naszą uwagę, a jednak wdzierające się pod skórę i krążące w krwioobiegu. I taką właśnie powieścią jest niewątpliwie „Colette” Valérie Perrin.
Po przeczytaniu wszystkich książek autorki dochodzę do wniosku, że ona nie tylko pisze, ale ona szepcze do ucha, snuje opowieść, która zostawia w nas wyrazisty ślad. „Colette” to historia dwóch kobiet tak sobie bliskich, a tak dalekich zarazem. Kobiet, które wraz z „wtórym” odejściem jednej z nich, zyskują okazję, by wsłuchać się w swoje historie. W opowieść tej, której już nie ma, ale także w swoją własną tej, która została. I wsłuchując się w nie, okazuje się, że są one niczym lustro. Zupełnie jakby przeglądały się w jego tafli i z każdą przesłuchaną kasetą, pozostawioną przez tytułową Colette jako spuściznę, stawały się sobie jeszcze bliższe, a ich losy tak emocjonalnie podobne. Brak bliskości, ucieczka w pracę, serce pozostawione wciąż w rękach tego samego mężczyzny, choć niejako zniknął z ich codzienności... łączyło ich jednak więcej, niż dostrzegały wcześniej. Perrin rozpisuje tę wyjątkową relację, zawieszoną między życiem a śmiercią, na dwa wiodące głosy, dając jej szansę, by dojrzała. By ta z kobiet, która została, nie popełniła błędów swojej krewnej, by dostrzegła swoją szansę, dopóki jest…
Akcja powieści Valérie Perrin jest niespieszna, jest niczym rozbite zwierciadło. To z jego odłamków składamy całość, która tak bardzo w nas rezonuje. To nie zwyczajna, jedna z wielu historia, ale opowieść, którą czujemy każdym fragmentem swego ciała. To niesamowite, co autorka robi z czytelnikiem. Jak czule doń przemawia, jak ze zwyczajnej pozornie historii, wyłania się niewysłowione „coś więcej”. I nie chodzi tu nawet o przebieg zdarzeń, ale o emocje, na których Perrin gra, uderzając w klawisze uczuć. Myślę, że siłą powieści autorki jest to, że „wyciąga z czytelnika na wierzch” tę ukrytą gdzieś głęboko uważność. Umiejętność słuchania, dostrzeżenia tego, co subtelnie wplecione między wersy…

Podsumowując:
„Colette” to historia, w której nie chodzi o to, jak wartka jest fabuła, ale o to, jak trafnie uderza w naszą wrażliwość. To jedna z tych opowieści, które najpierw wybrzmiewają, a potem przychodzi czas na refleksję. To książka, która uświadamia, jak skomplikowane bywają ludzkie losy, jak często na pewne rzeczy jest już za późno, a nie każdy dostaje drugą szansę, by naprawić relację lub przeciwnie – ją pogłębić. To niezwykła opowieść o kobietach. O ich troskach, sile, emocjach, o miłości, ucieczce od tego, co wywołuje strach przed odrzuceniem, ale także o odwadze i walce o marzenia, nawet jeśli cudze… Okraszona czającą się w mroku opowieścią sensacyjną, która zdaje się dobitnie pokazywać, że zło nie ma daty ważności, a popełnione krzywdy zostają w ofiarach na zawsze, mimo iż oprawcy już nie ma. Tak jak raz zakorzeniony lęk, tak trudno jest wyplenić, trudno jest żyć w jego cieniu ze strachem ramię w ramię… I choć powieść splata w sobie przeszłość z teraźniejszością, to jest to, w moim odczuciu, opowieść o przyszłości; o tym, co jeszcze możemy zrobić, jak możemy jeszcze lepiej napisać swoją własną historię. A także o sile rozmowy, która czasami zaczyna się w ciszy… Polecam!
Komentarze
Prześlij komentarz