"Czarne orchidee" - Ewa Lange - patronat medialny

[…] – Szeroko rozłożył ręce, jakby chciał, by cały świat się im przyjrzał. – Jesteśmy dowodem na to, że miłość nie zna granic i że pokonuje wszelkie bariery, nawet narodowościowe.

Gdy miłość i nienawiść przybierają ten sam kolor…

Rok 1945. Na Ziemiach Odzyskanych zaczynają się brutalne wysiedlenia niemieckiej ludności. Maria Wilczkiewicz jest świadkiem przemocy, której dopuszczają się jej rodacy – w imię zemsty i minionych krzywd. W świecie pełnym gniewu i rozpaczy czarne orchidee stają się dla niej symbolem nadziei i miłości rodzącej się w trudnych powojennych czasach.
Wiele lat później jej córka Anna Sobota stopniowo odkrywa przeszłość matki i znaczenie tajemniczego kwiatu przewijającego się w rodzinnych opowieściach. Z przerażeniem dowiaduje się także, że symbol ten został przejęty przez szerzącą nienawiść organizację, która wypaczyła jego pierwotny sens.
„Czarne orchidee” to opowieść o nadziei i uprzedzeniach oraz bolesnym dziedzictwie wojny. Echa tej traumy rozbrzmiewają w kolejnych pokoleniach, pokazując, jak cienka bywa granica między miłością a nienawiścią.

Rzucasz ziarno. Pada na żyzną glebę, by odtąd kiełkować już w miejscu, które mu przeznaczyłeś. Wzrasta. Wystawia twarz do słońca, zagarnia wszystko to, co potrzebne mu, by mógł dojrzewać. Karmisz je tym, co najlepsze, kochasz, troszczysz się, ochraniasz przed tym, co może je zniszczyć. I wydaje ci się, że zrobiłeś wszystko to, co było potrzebne, by wyrósł i mógł egzystować samodzielnie. By był dobrym człowiekiem… Co jednak, kiedy na owo ziarno zostanie rzucony cień. Cień zła, które przesłoni piękno, którym go obdarzałeś…?
Z debiutami bywa różnie. Nie każdy zachwyca, nie każdy ma w sobie wartość. Tymczasem Ewa Lange wkracza na arenę z zauważalnym przytupem, dojrzałością i opowieścią, która zostawia po sobie trwały ślad. Bo jej „Czarne orchidee” to książka mocna w swym przekazie, często bezkompromisowo szczera, nawet jeśli wolelibyśmy odwrócić wzrok, patrzymy i oswajamy się z myślą, że to, co zostanie raz posiane, może wzrosnąć. I jeśli jest to żyzny grunt, rozkwitnie przepiękny kwiat. Jeśli zaś przesiąknięty nienawiścią – kwiat może również się rozwinąć, ale jego korzenie będą już na zawsze skażone…
Debiut autorki to opowieść, która przede wszystkim opowiada o tym, jak przeszłość wciąż determinuje naszą codzienność. Jak nieleczone rany nie zawsze się bliźnią – bywa, że ropieją pod maską pozornego spokoju. Ewa Lange pokazuje, jak uprzedzenia, zaszczepione niczym trucizna, potrafią zniszczyć wszystko, co ludzkie… I jest to temat, który boli w czasie lektury, kiedy stopniowo poznajemy prawdę. A ta jest niczym cios w samo serce. Kręcimy głową z niedowierzaniem, wszak tak ciężko przyjąć do wiadomości fakt, że nienawiść może stać się „dziedziczna”, że może kiełkować niepostrzeżenie nawet tam, gdzie kwitnie miłość, by w najmniej oczekiwanym momencie dojść do głosu i zacząć siać zniszczenie. Ona jest jak jad, który wsiąka w krwiobieg, który raz podany, nie znajduje remedium… Zwłaszcza jeśli osoba skażona, wcale nie dostrzega destrukcyjnego wpływu tej trucizny na innych, ale także… na nią samą.
Ewa Lange splata w swojej powieści przeszłość z teraźniejszością. Lata minione to historia zakazanej miłości, która musiała zderzyć się z niechciana prawdą. Która próbowała ocaleć w świecie, gdzie królowała nienawiść. Ten wątek jest dla mnie chyba najbardziej czuły, a sama historia tego uczucia jest niczym płomyk nadziei, coś pięknego, co należałoby ocalić przed całym złem ówczesnej rzeczywistości… Sposób, w jaki autorka spina poruszającą klamrą minione lata z teraźniejszością, ujmują i łapią za serce. Bo choć realia czasów powojennych wielu odzierały z szansy na szczęście, to prawdziwa miłość, wówczas trudna, cicha, ale prawdziwa, miała w sobie nadzieją na to, że przekroczy wszelkie bariery, nawet narodowościowe. Współczesność to zaś opowieść, która pokazuje, jak trudno jest pogodzić się z tym, co było. Co na stałe zapisało się na kartach historii naszej rodziny. Tej, która się rozpadła, ale i tej, która powstała niejako na zgliszczach. Która miała szansę na to, by być światełkiem w ciemności, jaka niemal przez całe życie ciągnęła się za jedną z bohaterek. By pozwolić jej uwolnić się od traumy, którą została niejako odziedziczyła, jako niechciana spuścizna…
Podsumowując:

„Czarne orchidee” to książka, która uświadamia, że historia nigdy się nie kończy. Bo przeszłość wciąż do nas wraca – czasem w opowieściach, często we wspomnieniach, a czasem… w symbolach, jak tytułowe kwiaty. Te zaś mają znaczenie wielowymiarowe. Kiedyś – symbol czystego, pięknego uczucia, teraz – nienawiści, która spala, niszczy, dzieli… To idealny przykład na to, jak łatwo jest dziś manipulować, jak wartości, które kiedyś były najważniejsze, mogą zostać zniekształcone. Ewa Lange uświadamia w swojej książce, że choć może to wywołać kontrowersje, nie należy nikogo oceniać. Ona sama tego nie robi. Kreśli opowieść, pokazując kontekst z różnych perspektyw, pozwalając czytelnikowi zrozumieć, dostrzec pewną analogię i uniwersalne prawdy, które, choć wolelibyśmy zamieść pod dywan zapomnienia, są wciąż żywe. I chociaż ocena mimowolnie ciśnie się na usta, to zaraz potem przychodzi refleksja – za każdą reakcją kryje się coś więcej, bo nic nie dzieje się bez przyczyny, a wymierzone ciosy zazwyczaj są pokłosiem czegoś, co tkwi w nas głęboko… Powieść Ewy Lange to historia, która pokazuje, że mimo iż zło może wzrastać na zgliszczach, na nieurodzajnym gruncie, ale jeśli posiejemy tam coś pięknego, mamy szansę stawić mu czoła. Bo miłość, nawet jeśli zrodzona wśród popiołów bolesnych zdarzeń, ma szansę przetrwać. Głęboko w to wierzę!

Książkę można zamówić tutaj: KLIK


[materiał sponsorowany przez Wydawnictwo Książnica]




Komentarze

instagram

Copyright © NIEnaczytana