"Śmierć i belgijska czekolada" - Marta Moeglich


W życiu jest czas kwitnięcia, owocowania i zbierania plonów. Zbierz z waszej historii, co ci potrzebne do przetrwania. A resztę zostaw. Pożegnaj to, co było, żeby w swoim czasie mogło rozkwitnąć nowe.

Chcąc zmienić swoje życie, zmieniamy miejsce „zakotwiczenia”. Mamy nadzieję, że to pomoże, że w ten sposób odetniemy się od przeszłości, by napisać nowy rozdział naszej codzienności. Czasem tak łatwiej, kiedy rozpoczynamy od dziś, od teraz, mając przed sobą niejako czystą kartę. A przynajmniej czystą tam, gdzie nikt nie wie, co wydarzyło się w przeszłości. I być może jest to dobry sposób, by poradzić sobie z tym, co niewygodne, ale na pewno nie jest łatwe odnaleźć się w zupełnie obcej rzeczywistości.
Fajne to było! Taka przyjemna powieść, która nęci aromatem belgijskiej czekolady, wywołuje uśmiech na twarzy, a to przede wszystkim za sprawą głównej bohaterki, która trochę w myśl jej nazwiska – toczy się przez swoje życie, czasami siejąc mini spustoszenie. Marta Kuleczka, bo o niej mowa, jest nieco zakręcona, ale na pewno nie można odmówić jej werwy, kiedy przyjdzie stanąć twarzą w twarz z przeciwnościami. I nieważne, czy jest to ratunek udzielany obcemu mężczyźnie w żółwiej zatoczce, czy też próba odkrycia sprawcy tajemniczego zgonu, który, tak się nieszczęśliwie składa, dokonał się na schodach jej belgijskiego domu…
Powieść Marty Moeglich to kombinacja obyczajówki i komedii kryminalnej. Autorka sprawnie łączy oba gatunki, tworząc z jednej strony, uroczą, a z drugiej, pełną zagadek opowieść, którą czyta się z przyjemnością i sympatią dla postaci, których nie sposób nie polubić. Nie sposób także nie docenić belgijskiego klimatu, który odgrywa w powieści niebagatelną rolę. Zwłaszcza gdy uruchamiają się nasze kubki smakowe, kiedy z rondelka, a tak naprawdę z kart książki, wydobywa się aromat czekolady.
Jednak pod przykrywką uroku i humoru autorka ukryła także historię o życiu na emigracji, językowej barierze, czy nieufności lokalsów. O budowaniu codzienności na nowo, o próbie odnalezienia się w niby sprzyjających (pomijając trupa), ale jednak obcych, okolicznościach. O życiu, które przypomina pudełko czekoladek, gdzie przeszłość kojarzy się z goryczą nadzienia, dlatego główna bohaterka stroni od „sięgania po kolejną pralinę”, by nie rozczarować się ponownie. To sprawia, że żyje ona niejako na zaciągniętym hamulcu, wciąż w cieniu obaw i oczekiwań. Bo tak naprawdę „Śmierć i belgijska czekolada” to nie tyle opowieść z trupem w tle, ile zderzenie pewnych wyobrażeń z rzeczywistością. A tej czasami daleko do ideału…
Podsumowując:

Książka Marty Moeglich to obyczajowy cosy crime, który pod „przykrywką naczelnego trupa” skrywa coś więcej. Pełna subtelnego humoru, uroku, belgijskiego klimatu historia, która uświadamia, że nowy start w innym miejscu, z dala od starych problemów, nierzadko bywa dużym wyzwaniem. I trochę czekolady musi upłynąć, zanim oswoimy się z aktualną sytuacją. Nie sposób nie docenić w tym miejscu kreacji trzech kobiecych postaci, pokazania babskiej solidarności, która w chwilach kryzysu może stać się prawdziwą siłą i bodźcem, by wziąć sprawy w swoje ręce. To stanowczo udany debiut powieściowy autorki, który stanowi zgrabne połączenie obyczajowych obserwacji z kryminalną intrygą.

Książkę można zamówić tutaj: KLIK



[materiał sponsorowany przez Wydawnictwo Filia]


Komentarze

instagram

Copyright © NIEnaczytana