"Śmierć i belgijska czekolada" - Marta Moeglich

W życiu jest czas kwitnięcia, owocowania i zbierania plonów. Zbierz z waszej historii, co ci potrzebne do przetrwania. A resztę zostaw. Pożegnaj to, co było, żeby w swoim czasie mogło rozkwitnąć nowe.
Marta Kuleczka miała prosty plan: wyjechać do Belgii, zacząć od nowa i nareszcie złapać oddech.
Jednak rzeczywistość szybko rzuca jej pod nogi martwego znajomego i stertę problemów, których nie sposób upchnąć do żadnej walizki. Gdy policja zaczyna przyglądać się jej rodzinie – a zwłaszcza mężowi – Marta, wspierana przez zdystansowaną sąsiadkę i nieco zbyt pewną siebie szwagierkę, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.Tropy prowadzą przez szemrane budowy, żydowskie zakamarki Antwerpii i miejsca, które tylko z pozoru wydają się niewinne. Z każdym dniem Marta odkrywa, że choć emigracja miała być ucieczką od chaosu, to właśnie w nim odnajduje odwagę, o jaką nigdy siebie nie podejrzewała.
Czy uda jej się odnaleźć spokój, gdy wszystko inne wymyka się spod kontroli?

Chcąc zmienić swoje życie, zmieniamy miejsce „zakotwiczenia”. Mamy nadzieję, że to pomoże, że w ten sposób odetniemy się od przeszłości, by napisać nowy rozdział naszej codzienności. Czasem tak łatwiej, kiedy rozpoczynamy od dziś, od teraz, mając przed sobą niejako czystą kartę. A przynajmniej czystą tam, gdzie nikt nie wie, co wydarzyło się w przeszłości. I być może jest to dobry sposób, by poradzić sobie z tym, co niewygodne, ale na pewno nie jest łatwe odnaleźć się w zupełnie obcej rzeczywistości.
Fajne to było! Taka przyjemna powieść, która nęci aromatem belgijskiej czekolady, wywołuje uśmiech na twarzy, a to przede wszystkim za sprawą głównej bohaterki, która trochę w myśl jej nazwiska – toczy się przez swoje życie, czasami siejąc mini spustoszenie. Marta Kuleczka, bo o niej mowa, jest nieco zakręcona, ale na pewno nie można odmówić jej werwy, kiedy przyjdzie stanąć twarzą w twarz z przeciwnościami. I nieważne, czy jest to ratunek udzielany obcemu mężczyźnie w żółwiej zatoczce, czy też próba odkrycia sprawcy tajemniczego zgonu, który, tak się nieszczęśliwie składa, dokonał się na schodach jej belgijskiego domu…
Powieść Marty Moeglich to kombinacja obyczajówki i komedii kryminalnej. Autorka sprawnie łączy oba gatunki, tworząc z jednej strony, uroczą, a z drugiej, pełną zagadek opowieść, którą czyta się z przyjemnością i sympatią dla postaci, których nie sposób nie polubić. Nie sposób także nie docenić belgijskiego klimatu, który odgrywa w powieści niebagatelną rolę. Zwłaszcza gdy uruchamiają się nasze kubki smakowe, kiedy z rondelka, a tak naprawdę z kart książki, wydobywa się aromat czekolady.
Jednak pod przykrywką uroku i humoru autorka ukryła także historię o życiu na emigracji, językowej barierze, czy nieufności lokalsów. O budowaniu codzienności na nowo, o próbie odnalezienia się w niby sprzyjających (pomijając trupa), ale jednak obcych, okolicznościach. O życiu, które przypomina pudełko czekoladek, gdzie przeszłość kojarzy się z goryczą nadzienia, dlatego główna bohaterka stroni od „sięgania po kolejną pralinę”, by nie rozczarować się ponownie. To sprawia, że żyje ona niejako na zaciągniętym hamulcu, wciąż w cieniu obaw i oczekiwań. Bo tak naprawdę „Śmierć i belgijska czekolada” to nie tyle opowieść z trupem w tle, ile zderzenie pewnych wyobrażeń z rzeczywistością. A tej czasami daleko do ideału…

Podsumowując:
Książka Marty Moeglich to obyczajowy cosy crime, który pod „przykrywką naczelnego trupa” skrywa coś więcej. Pełna subtelnego humoru, uroku, belgijskiego klimatu historia, która uświadamia, że nowy start w innym miejscu, z dala od starych problemów, nierzadko bywa dużym wyzwaniem. I trochę czekolady musi upłynąć, zanim oswoimy się z aktualną sytuacją. Nie sposób nie docenić w tym miejscu kreacji trzech kobiecych postaci, pokazania babskiej solidarności, która w chwilach kryzysu może stać się prawdziwą siłą i bodźcem, by wziąć sprawy w swoje ręce. To stanowczo udany debiut powieściowy autorki, który stanowi zgrabne połączenie obyczajowych obserwacji z kryminalną intrygą.
Komentarze
Prześlij komentarz