"I właśnie takie książki staram się pisać. Które coś jednak pozostawiają w czytelniku" - WYWIAD z Katarzyną Zyskowską


Dlaczego to właśnie Góry Sowie, a konkretnie Neumanns-Koppe uczyniła Pani równoprawnymi bohaterami książki?

    Z Górami Sowimi jestem związana od jakiegoś czasu, ponieważ właśnie tam odpoczywam od Warszawy i mam nadzieję kiedyś się zestarzeć. Jeżeli zaś chodzi o Niczyją… To piękna i tajemnicza góra. Pamiętam, gdy kilka lat temu na jej zboczach trafiłam na opuszczoną poniemiecką osadę. Coś, co z pozoru wyglądało na usypisko kamieni ukryte w zaroślach, okazało się zdewastowanymi domami. Wyobraźnia natychmiast zaczęła mi pracować: kto tu mieszkał, jak żył, jak kochał, czego się bał, dlaczego stąd odszedł?

„Według Marianki góra nie powinna do człowieka należeć – jak chałupa, stodoła, koń czy kura – góra może być tylko Boga albo niczyja” – zgadza się Pani z tym twierdzeniem?

Niczyja, czyli wszystkich. Tak, zgadzam się z tym. Każdy powinien mieć taką samą możliwość zaznania bliskości z przyrodą. Podoba mi się obowiązujące w Skandynawii allemansrätten – wszyscy mają prawo do obcowania z naturą, ale też obowiązek, aby o nią dbać.

Jako miłośniczka powieści z historią w tle nie mogłam nie spytać, dlaczego wzięła Pani na tapet akurat temat przesiedleńców z terenów Dolnego Śląska?

Temat narzucił się samoistnie. Kiedy jadę odpocząć na wieś w góry, każdego dnia natykam się na artefakty życia ludzi, którzy stąd odeszli: stare domy tkackie, opuszczone cmentarze, protestanckie kościoły. Jakiś czas temu w lesie nieopodal mojej działki natknęłam się na świeży wykop po poniemieckim depozycie. Ogromny, wielkości wozu. Ten, kto go teraz odnalazł i rozkopał, na pewno zabrał co cenniejsze przedmioty, ale w dole wciąż tkwiły resztki potłuczonych talerzy, jakieś garnki, dzbanki, butelki. Dla Niemca, który je zakopał siedemdziesiąt parę lat temu, pewnie stanowiły cały majątek. Co czuł, chowając to w lesie? Strach, złość?
Nie zamierzam oczywiście romantyzować wojny. Wiem, kto ją wywołał, czym był nazizm, kto wybrał NSDAP i dopuścił Hitlera do władzy, a kto poniósł ofiarę, ale w wymiarze czysto ludzkim, gdy zobaczyłam te potłuczone garnki, poczułam ogromny smutek.


W powieści pojawiają się podziemia instalacji hitlerowskiego projektu pod wspólnym kryptonimem „Riese” (Olbrzym). Budowa nie została nigdy ukończona, pozostawiając po sobie szereg niedokończonych podziemnych kompleksów, które aktualnie można zwiedzać. Czy miała Pani okazję je zobaczyć?

    Naturalnie. Kompleks robi niesamowite wrażenie i wszystkich zachęcam, by go odwiedzić, chociaż nazywanie go powszechnie atrakcją turystyczną uważam za niefortunne. Przebywanie tam jest doświadczeniem bardzo przytłaczające. Patrząc na ogromne, wykute w skałach hale, nie można nie myśleć o tysiącach przymusowych robotników, którzy zginęli tu w trakcie niewolniczej pracy.

Maria, Mareike, Marianna – to główne bohaterki Pani powieści. Jednak mamy jeszcze jedną bohaterkę, która zdaje się mieć dosyć nieoczywiste znaczenie dla fabuły, a mianowicie Mokosz. Skąd u Pani zainteresowanie postacią tej bogini?


Zaczęłam interesować się wierzeniami ludowymi kilka lat temu, podczas pracy nad Historią złych uczynków, kiedy trafiłam na opus magnum etnografa Oskara Kolberga. Chyba właśnie u niego pierwszy raz natknęłam się na Mokosz.

Obecnie w naszej kulturze dominuje oczywiście kult Matki Boskiej, a przecież dużo wcześniej, w wierzeniach Słowian, mieliśmy ją, Mokosz. Wspaniałe pierwotne bóstwo wyrastające z Natury, ucieleśnienie odradzającego się życia, pożądania i siły kobiet. Bogini nie mogło zabraknąć w Nocami… Każda z moich bohaterek po trosze nią jest. 

„Wszystkie musiały coś ukryć i wszystkie musiały milczeć” - milczenie czy zatajanie prawdy? Myśli Pani, że są prawdy, których ukrywanie można „rozgrzeszyć”? Bo lepiej by nigdy nie ujrzały światła dziennego?

To truizm, ale prawda wyzwala. Jakkolwiek nie byłaby bolesna.

Czy można nazwać Pani książkę opowieścią o błędach młodości? O tym, że niezależnie w jakich czasach żyjemy, nie jesteśmy w stanie ich uniknąć?

Żeby czegokolwiek się nauczyć, trzeba popełniać błędy. Bez względu na wiek. Uczymy się przecież całe życie.

„– Każda książka jest w pewnym stopniu odbiciem przeżyć i doświadczeń autora. Tu jednak niewiele państwo znajdziecie ze mnie. Pozwoliłam sobie na dużą swobodę w kreowaniu tej historii, więc w przeważającej mierze to czysta licentia poetica” – takie słowa padają z ust Marii, jednej z bohaterek Pani powieści. Czy w „Nocami krzyczą sarny” czytelnicy znajdą jakieś odbicie przeżyć i doświadczeń Katarzyny Zyskowskiej?

Oczywiście w każdej książce znajdują się jakieś przeżycia autora – w Nocami… nie jest inaczej. W końcu świat, o który Państwu opowiadam, filtruję przez własne emocje i doświadczenia. Ale z pisarką, Marią, na szczęście nie mam wiele wspólnego. Może z wyjątkiem zachwytu nad górami.

W powieści pojawia się nawiązanie do twórczości Davida Lyncha. Czy to wyraz Pani prywatnych preferencji filmowych?

Uwielbiam Lyncha. Jego obrazy – duszna mieszanka mroku i melancholii – na pewno ukształtowały moją wrażliwość, filmowe, a w rezultacie literackie gusta. Podobnie jak muzyka nieodżałowanego Angela Badalamentiego, kompozytora, którego utwory słyszymy w filmach Lyncha. Pisząc, bezustannie słuchałam soundtracku Miasteczka Twin Peaks. Na zmianę z Nirvaną.

 

    Pani książka wpisuje się w ramy powieści z gatunku literatura piękna. Jednak czytelnik odnajdzie w niej także elementy kryminału, a także powieści obyczajowej z wątkiem słowiańskim oraz historią w tle. Lubi się Pani wymykać sztywnym ramom konkretnego gatunku?

Wiem, że dziś literatura musi mieć etykietę – tak najłatwiej jest trafić do właściwego odbiorcy, a mówiąc otwarcie: sprzedać książkę. Powieść kryminalna, obyczajowa, new adult, erotyczna. Od razu wiemy, co dostaniemy. Ale ja, pisząc, absolutnie nie myślę nad przymiotnikami, jakimi moja książka będzie określana. Po prostu opowiadam historię i staram się to robić tak, by zatrzymać uwagę czytelnika, wywołać u niego emocje i wbić w fotel, kolokwialnie mówiąc. To, na której półce postawi tę pozycję, pozostawiam jego decyzji.

W jednej z opinii czytelniczka określiła Pani mianem „polskiej Moriarty” – jak podchodzi Pani do tego typu porównań/ przydomków?

Chciałabym, żeby kiedyś nazwano jakiegoś młodego, dobrze rokującego autora nową Zyskowską (śmiech). A tak serio: przydomki ani nie łechcą mi ego, ani nie przeszkadzają. Robię swoje.

W Pani BIO czytamy: „jest specjalistką od opowieści zaczerpniętych z zapomnianych kart historii” – to Pani zdaniem właśnie taka opowieść, którą przykrył kurz zapomnienia? Ma w Pani w sobie poczucie misji, chęć przybliżania czytelnikowi wydarzeń z przeszłości, o których wie niewielu, lub wielu o nich zapomniało?

Nie wiem, czy dziś literatura ma jeszcze moc sprawczą, czy może być misją. Szczerze mówiąc: wątpię. Większość z nas jest tak przebodźcowana i zmęczona pracą, pędem życia, że od książek oczekujemy rozrywki. Oczywiście ona także może nieść wartość dodaną. I właśnie takie książki staram się pisać. Które coś jednak pozostawiają w czytelniku.

Wychodzę też z założenia, że wszystko już było. Powieści o Dolnym Śląsku także, ale – jak w przypadku moich poprzednich książek – tym razem także starałam się wniknąć pod powierzchnię tematu, zwrócić uwagę na coś nowego i zaskoczyć czytelnika. Mam nadzieję, że to się udało. 

                                                                                                                       Dziękuję za rozmowę.

 
Książkę można zamówić tutaj: KLIK
 
[Post sponsorowany przez Wydawnictwo Znak].

 

 


Komentarze

instagram

Copyright © NIEnaczytana